Szkocja
Scottie pewnie poczułby zew natury i cieszył się pięknymi widoczkami, gdyby nie to, że był przymuszony pojawić się tu, gdzie się pojawił. Pastwisko, jak to pastwisko. Dla niego było tylko poletkiem porośniętym trawą, aktualnie po części zadeptaną, a po części wyjedzoną przez owce. Stadko pasło się nieopodal, na szczycie wzniesienia. Scott więc, chcąc nie chcąc, choć bardziej nie chcąc, zaczął wdrapywać się po niezbyt stromym zboczu. Tam, pod drzewkiem, pewnie spotka swojego brata, Evana, sprawcę całego tego problemu.
Personifikacji Walii bowiem, Evanem zwanemu, przypadła dzisiaj kolej wypasania owiec. Scott cieszył się, że mimo wszystko nie on musi siedzieć z tymi wszystkimi, głupimi i często śmierdzącymi zwierzętami przez cały dzień. Wciąż nie potrafił dostrzec, jaki owce mają w sobie... potencjał.
Kiedy zbliżył się do stadka, owce zdawały się nawet nie zauważyć jego obecności, więc żeby przedostać się dalej, do brata, musiał niejedną pogonić, zwykle przez wymierzenie jej celnego kopniaka. I nawet nie przejął się głośnym beczeniem na znak protestu. A co by było, gdyby którąś z nich w ten sposób uszkodził? Udziec barani na kolację. Jeszcze lepiej.
- Przyniosłem ci obiad - Rzucił do Evana starając się, by w jego głosie przebrzmiał cały ten żal, który do niego miał. Nie dość, że rzeczony obiad musiał przygotować - inni bracia jakoś się do tego nie kwapili, więc całość pozostała Scottowi, z wydojeniem krowy włącznie - to jeszcze własnoręcznie był zmuszony go tutaj dostarczyć. Artie, najmłodszy z nich, zwykle wykorzystywany do tych celów, zapodział się gdzieś i Szkot już planował, jaką karę mu wymierzy, gdy tylko się "odnajdzie". Szczeniak nic w domu nie robił, przynajmniej w mniemaniu Scotta, a darmozjadów utrzymywać nie będą.
Postawił pakunek z jedzeniem, schludnie owinięty w białą szmatkę, tuż przy bracie i sam siadł koło drzewa. Cień był przyjemną odmianą dla słońca, które grzało mu w kark całą drogę tutaj. A i wniesienie nie należało do najniższych, odpoczynek przed drogą powrotną się należał.
Walia
Wiosna powoli dobiegała końca i był to chyba jeden z niewielu dni kiedy naprawdę się to czuło.
Przez kapryśną pogodę panującą na ich wyspach od zarania dziejów, ciężko było nieraz odróżnić jesień od zimy a lato od wiosny. Pogada bywała bardziej nieprzewidywalna niż rozjuszony rosomak w czasie rui, co ni mniej ni więcej oznaczało tyle, że po dziesięciu minutach podłej ulewy i monsunowej zawiei, jak na raz mogło rozwiać wszystkie chmury i ze słońcem na czele, zacząć przypiekać wystawione na jego działanie karki.
Jednak tego dnia, wszystko wydawało się wyglądać właśnie tak, jak wyglądać powinno. Kępki trawy w jednych miejscach świeże i zielone, w innych już pożółkłe i zeschłe od przypalającego je słońca, zaś niebo przejrzyste i słoneczne, z pałętającymi się tylko to tu to tam, kilkoma białymi obłoczkami.
Wzniesienie, pod drzewem którego wygodnie umościł sobie na cienkiej derce posłanie Evan, było jednym z jego ulubionych miejscem do wypasu.
Nie narzekał. Lubił to robić, bo poza wypatrywaniem pum, zdziczałych psów albo wilków, nie miał wiele do roboty i mógł spokojnie pogrążać się we własnych myślach, tylko od czasu do czasu przechadzając się między stadem, by sprawdzić czy żadne ze zwierząt nie odłączyło się od reszty. Niestety, nie należały one do najinteligentniejszych, ale za to miały w sobie coś takiego... "inspirującego".
Kontemplując nad tym zagadnieniem i przyglądając uważnie dwóm, wierzgającym jagniętom, prawie nie dosłyszał warczenia własnego żołądka. Dopiero pojawienie się Scotta, o którego obecności zakomunikowało donośne beczenie, wyrwało go z pasjonującego zamyślenia.
Drgnął i obracając głowę w jego stronę, skarcił wzrokiem bo był niemal pewien że w tym beczeniu wyczuł ewidentną skargę. Nie mógł jednak zrobić w tym kierunku nic więcej. Brat nigdy nie lubił tachać się na wysoko przeważnie położone pastwiska bez konkretnego powodu, bo jak mawiał: "czas to pieniądz". Toteż zdziwił się nieco, ale i poczuł dozgonną wdzięczność kiedy okazało się że powodem wizyty był doniesiony mu z braterskiej łaski prowiant.
Dopiero teraz zorientował się jak bardzo ssie go w brzuchu.
- To musiał być dla ciebie kłopot, co...? - już nawet nie musiał podkreślać tego tonem, wystarczyło spojrzeć na jego minę. - Diolch yn fawr. Pachnie świetnie.- dodał szybko w pochwale żeby brat nie wziął go za niewdzięcznika i ze ślinką zbierającą się w ustach, rozprostował nogi i układając na nich tobołek, zaczął go rozpakowywać. - Hmm, jadłeś już?
Szkocja:
Odetchnął. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo bolą go nogi od tej całej wspinaczki. Wolał chodzić po bardziej płaskim terenie, chociażby na polowania. Hasanie po gęstych lasach w pogoni za jeleniem czy innym dzikiem było niczym w stosunku do wdrapywania się na górę. Żadnego z tego pożytku. Wysokość sprawiała, że stawał się lepiej widoczny dla ewentualnej zdobyczy kręcącej się gdzieś niżej, a przy okazji niemożliwie wręcz męczyła. Poza tym, zwierzyna występowała głównie w miejscach, gdzie miała łatwy dostęp do wodopojów. Rzeki nie płyną po górach, najwyżej z nich spływają. A Scott nie należał do osób, które lubią się męczyć bez powodu i ganiać za źródłami bez większego celu.
Rozciągnął się pod drzewem i tylko miał nadzieję, że nie usiadł na jakimś mrowisku. Z małą zazdrością zerknął na derkę Evana, ale już nie chciało mu się zmieniać pozycji i wciskać na kocyk obok niego. Pewnie i tak by mu się nie udało.
- Jadłem, jadłem - burknął, zakładając ręce za głowę. Jedynym plusem robienia obiadu było to, że można było podjadać do woli. Kiedy Scott gotował, co nie było częstym zjawiskiem, duża część składników znikała, nim przybrała swoją ostateczną postać pełnego posiłku. I tylko musiał się potem tłumaczyć, gdzie zniknęła taka ilość jedzenia i czemu nie chce zasiąść do wieczerzy.
- Jakbyś naprawdę nie mógł wypasać ich gdzieś bliżej, wiesz? Nie mogłem puścić Arthura samego, jeszcze by się zgubił w tej dziczy, i co by było? - Skrzywił się, nie do końca chcąc przyznać, że tak naprawdę on sam najmłodszego brata nie dopilnował i "zgubił". Ale jak miał go pilnować, skoro od rana oporządzał zwierzęta albo stał przy garnku? Z drugiej strony, zgrywanie opiekuńczego brata mogło mieć także inne plusy, chociażby zyskanie w oczach Evana, co mogło przydać się zawsze.
Walia:
- Masz na myśli, podjadałeś. - westchnął cicho pod wpływem napastującego jego zmysł, zapach wciąż ciepłego obiadu. Oblizał się i bez dalszego wstępu, zabrał do posiłku z takim zapałem jakby się obawiał że tego nagle zacznie ubywać bez jego wsparcia.
Wraz z kolejnymi kęsami, łapczywość stopniowo zmalała i dzięki niech będą wszystkim mniejszym i większym bóstwom, bo naprawdę przez chwilę wyglądało to tak, jakby miał za chwile się udławić.
- To dobre miejsce. - odparł po prostu bez dalszego tłumaczenia. Bo po co tłumaczyć to co było oczywiste? Brat nie pytał po to by otrzymać odpowiedź którą sam znał. Evan lubił wysokie miejsca. Miejsca z widokiem, mocno nasłonecznione i jednocześnie targane wiatrem, a przy okazji sprawiające wrażenia odległych. Kiedy się oglądnąć i spojrzeć z góry nieco w prawo, widać było ich wioskę. Nawet więc będąc daleko, mógł odnosić wrażenie że wszystko ma pod kontrolą. Innymi słowy - po prostu go to uspokajało i niczym się nie martwił. A poza tym, były to najlepsze wrzosowiska w okolicy.
- Ah, no tak. Wybacz. - przełknął z trudem większy kawałek. - A skoro już o tym mowa, z kim go zostawiłeś? - przyjrzał się bratu badawczo.
Szkocja:
Naburmuszył się, chcąc pokazać, jak bardzo go słowa Evana uraziły. Jak w ogóle śmiał tak twierdzić!
- Podjadałem?! Nie, cholera! Zjadłem n-normalny obiad w domu, przecież nie tachałbym tutaj dwóch porcji, nie? - Burknął niesympatycznie nadymając policzki. Czy Evan w ogóle myślał, co mówił? Podwójna porcja równałaby się podwójnemu zmęczeniu. A jeśli Scott chciałby zjeść obiad na łonie natury, nie przywlekałby tyłka aż tutaj. Najlepiej w ogóle nie przywlekałby tutaj tyłka, nawet z głupim obiadem dla brata.
Zmienił pozycję, gdy usłyszał pytanie o Arthura. I zdawałoby się, że Scott zamilkł na wieki wieków amen.
Dłuższą chwilę gorączkowo myślał nad tym, co wcisnąć Walii. Ani Irlandii, ani Kornwalii w domu nie było.
- On... - Zaczął po dłuższej chwili, wahając się i jąkając - On... poszedł do sąsiadów.
W końcu usiadł się wygodniej, dumny z własnej pomysłowości. Sąsiedzi mieli dziecko w podobnym "wieku". Przecież Arthur mógł pójść się bawić! - Wróci przed zapadnięciem zmroku. - Pokiwał głową, jakby chciał sam potwierdzić własne słowa.
Jedna z owiec zaczęła mu sapać nad uchem. Nie na długo, bo została odpędzona celnym ciosem w nos, który zadał prawie że na oślep. Wciąż nie cierpiał owiec.
Walia:
- Po co zaraz się tak bulwersować? Nie jest żadnym sekretem że robisz to za każdym razem kiedy tylko zostawić cię samego przy garncach i beczce(przeważnie pełnej piwa tudzież inszego bimbru)... - oblizał palce z tłuszczu i sięgnął do swojego zwyczajowego tobołka, po niewielki bukłak pełen czegoś zupełnie innego niż zwykłej wody. Upił spory łyk, aż miło zapiekło w gardle. Trzeba przyznać że ostatnimi czasy - głównie z terenów należących do Irlandii - zwozili do nich coraz lepsze gatunki miodów i bimbrów, z czego aqua vitae, którego to przepisu od wieków strzegli mnisi, jak zawsze przechodził samego siebie. Ich ostatni nabytek tegoż trunku, tak mistrzowsko właśnie przez Scotta wywalczony(po prawie dwukrotnie niższej cenie i Evan naprawdę wolałby nie wiedzieć jakich szwindli użył aby tego dokonać...), okazał się prawdziwym "Skarbem Narodów"(pierwsze kroki ku IDEALNEJ whisky~).
- No więc? - zachęcił go i zarzucił bukłakiem w jego stronę.
Scott nie był dobrym kłamcą. Namyślanie się nad odpowiedzią która jego zdaniem by "przeszła", zajmowało mu zdecydowanie za dużo czasu, a gdy już odpowiadał, mówił niepewnie i z wahaniem. Mimo to, czekał cierpliwie. Ze zwyczajnej ciekawości. A gdy już brat zaczął wreszcie mówić, zamiast peszyć go wzrokiem, jeszcze zajął się obserwowaniem sunących leniwie po niebie obłoczków. Słuchał, nie przerywając by ostatecznie pod koniec pokręcić tylko głową.
- Naprawdę... Jeśli już kłamiesz, to przynajmniej rób to tak aby miało to ręce i nogi... - ofukał go poniekąd rozbawiony. Dobrze wiedział gdzie Arthur będzie przebywał tego dnia. Uprzedził go o tym z wielką dumą, dnia poprzedniego. Miał podglądać łowiącego ryby Trisa, zarzekając się że jak już będzie wiedział jak, na pewno uda mu się złowić jakąś syrenę - kolejny mit który podłapał z opowieści wędrownych kupców.
- Po pierwsze, Arthur nigdy bawi się z dzieciakiem sąsiadów... Po drugie, nigdy nie widziałem żeby Arthur bawił się z którymkolwiek z dzieciaków z naszej wioski. Uważa że są dla niego za GŁUPI. Po trzecie... Zanim w ogóle zaczniesz kłamać, upewnij się że to kłamstwo dokładnie sobie wcześniej przygotowałeś. - niechętnie oderwał plecy od grubego pnia i spojrzał na niego bystro podczas gdy jedno z jagniąt, zaczęło mocno obijać się głową o jego ramie. Widać brakło mu do konkurencji partnera w swoim wieku... Przyjaźnie klepnął zwierze kiedy na moment odwrócił wzrok od Scotta, jednak jego uwadze nie umknął w cale jego następny czyn.
- Scott! - zmarszczył brwi i złapał brata za nos. - Mówiłem ci chyba żebyś nie znęcał się nad zwierzętami. Zwłaszcza kiedy są to NASZE owce!
Szkocja:
- Jakby było to dla ciebie jakąś wielką stratą - Mruknął, zwinnie łapiąc butelczynę. - Chcę ci przypomnieć, że ja osobiście upolowałem tego dzika i osobiście wydoiłem krowę. Więc się odczep. Jak ci się nie podoba, to możesz sobie... p-polować sam.
Mimo swoich słów i tak wiedział, że nie zostawiłby braci. Miał się za "mężczyznę" i za "myśliwego" i był jedynym członkiem rodziny, którego mógł tak oceniać. Arthur był jeszcze denerwującym dzieckiem, Tris i Jack denerwującymi braćmi, którzy mężczyznami jeszcze się nie stali, a Evan... Evan był jak mamusia dla nich wszystkich.
Spodziewał się, że Walia nie pije zwykłej wody nabranej ze studni czy strumyka. Siedząc tutaj cały dzień musiał umilać sobie jakoś czas. Dlaczego więc nie alkoholem? Tym bardziej, że trunek był naprawdę przedni. Pociągnął łyk, żeby ocenić jego wartość. A potem jeszcze jeden, i jeszcze.
Nie chcąc jednak pozbawić brata całkowicie przyjemności związanej z piciem wody życia w ten wyraźnie nudny dzień szybko mu bukłaczek oddał. Nawet podziękował skinieniem głowy.
Odpowiedź Evana trochę zbiła go z tropu. Nie potrafił zrozumieć JAKIM CUDEM brat go przejrzał! Przecież jego kłamstwo, tak starannie opracowane, nie miało żadnych słabych stron! Walia nie miał prawa nawet podejrzewać, że coś jest nie tak!
- Nie kłamałem! - Zarzekł się, podrywając lekko z miejsca. Zaraz jednak opadł z powrotem - Tak mi powiedział, jak wychodził rano. N-nie chciałem ci mówić od razu, bo sądziłem, że będziesz zły.
Nie było mowy o tym, by Scott przyznał się do winy. Kłamstwo więc ciągnął dalej, zwalając wszystko na Arthura. Tak było prościej i wygodniej. A nuż to młodemu się oberwie.
- I w ogóle to... EJ EJ EJ!
Próbował odskoczyć do tyłu, ratując nos spomiędzy palców Evana. Kiedy już udało mu się wyrwać, odsunął się jeszcze dalej, nieopatrznie wpadając na kolejną owcę.
- Ch-cholera... - Był akurat w takiej pozycji, że mógł oprzeć głowę wygodnie o jej bok. - Tamta mnie zaczepiała, więc zasłużyła! W ogóle, to owce są głupie i śmierdzą. Żeby chociaż toto leżało spokojnie, to jako poduszkę można by wykorzystać.
Scott lubił fakt, że owce były mięciutkie i milutkie w dotyku. Ich wełna była ciepła, i gdyby się na takiej rozłożyć...
To był jedyny plus owiec.
Walia:
- Mylisz pojęcia. Ostatnią rzeczą jaka mi w głowie to oskarżać cię o taki drobiazg, i niech mnie bogowie impotencją pokarają jeśli łże. - a z bogów na pewno żartować sobie nie należało. Zwłaszcza jeśli ich losowi powierzało się najcenniejszą rzecz wyrastającą mężczyźnie pomiędzy nogami. I choć powiedział to będąc w pełni świadom wrodzonej(jeśli można to tak ująć)złośliwości przeboskich instancji, lubujących się w zadrwieniu od czasu do czasu z głupca który wypowiadając się w ich temacie powie o to jedno słowo za wiele, wzdrygnął się mimowolnie. Jakby nie było, wierzył w nich i czuł pewnego rodzaju lękliwy respekt. Może i był krajem, ale żaden kraj nie będzie przecież nigdy równy bogom!
- Czekaj... Wydoiłeś? - ze wszystkich informacji jakie uzyskał od brata, ta wydawała się najbardziej... niezwykła. Odkąd tylko sięgał pamięcią, ani razu nie udało mu się namówić Scotta do wypełnienia prośby o wydojenie czegokolwiek! Twierdził że to praca niegodna mężczyzny, przeznaczona babom i on, wieki myśliwy nie będzie babrał się w takim gównie bo równie dobrze mógłby go prosić o wynoszenie gnoju ze stajni.
- To trochę... - spojrzał na resztki obiadu które jeszcze podgryzał. - Nie... Podoba. Stanowczo podoba. - z ciągłym smakiem zabrał się za obgryzanie chrząstki. - Poza tym lubię twoją kuchnię. - nawet te jego eksperymenty na kozich i owczych żołądkach. Swoją drogą był z tym całkiem pomysłowy. Bo kto przypuszczał że da się zjeść coś co wygląda jak wycięty z owczego brzucha, zdeformowany płód?
Odebrał swój bukłak i schował go w cieniu drzewa, w dalszym ciągu pozostając z bratem w kontakcie wzrokowym. Scott spanikował, ale nadal usiłował wyjść na pewnego swoich słów krasnomówcę kiedy tak dalej starał się wciskać Evanowi kit. A Evan? Evan uważał to za najprzedniejszą zabawę. Bo przecież tak się starał~
- Oczywiście, oczywiście... Zastanawia mnie czemu go tak właściwie puściłeś samego, ale całe szczęście dobrze wiem gdzie jest więc to żaden problem.
Nie trzymał go mocno, zwłaszcza że ciągle obijający się o niego maluch, uderzał akurat w to ramie. Owca na którą natomiast wpadł kiedy bez problemu się wyrwał, stała jak stała do tej pory, zbyt zajęta skubaniem trawy żeby się czymkolwiek przejmować. Taaaak. Właśnie dlatego mimo głupoty, całkiem je sobie cenił~
- Może nie należą do najinteligentniejszych, ale w cale nie śmierdzą tak bardzo... - poklepał jagnie po łbie, które zaraz potem zaczęło namiętnie skubać kraj jego rękawa. - Ta ignorancja... Naprawdę nie wiesz ile pożytku i satysfakcji może mieć mężczyzna z tego miękkiego zwierzęcia...? - uniósł wysoko brew.
Szkocja:
Rzucił Evanowi uważne spojrzenie. Bardzo, bardzo uważne jak na swoje standardy.
- Nie rzucaj słów na wiatr, Evie - Burknął, łypiąc spod byka. - Bo jeszcze te twoje driady pomyślą, że ich nie chcesz.
Minęło już trochę czasu od kiedy Irlandia przekonał Szkocję do chrześcijaństwa. Czy może raczej - myślał, że przekonał. Dawne kulty wciąż były żywe, a Scott zdawał sobie sprawę z tego, że bogowie, na których powoływał się Evan, byli bardziej kapryśni, niż można by sądzić. Zerknął bratu między nogi i przezornie skrzyżował palce. Przynajmniej tyle mógł zrobić. W razie czego złoży jakąś ofiarę. Ot, owieczkę choćby. Przecież to brat, życzył mu, mimo wszystko, jak najlepiej.
Na następne słowa znów się naburmuszył.
- Własnymi rękoma wydoiłem! - Uniósł ręce, jakby chcąc pokazać, że przez to wielkie poświęcenie coś im się stało. Dłoniom jednak nic nie było poza małym przybrudzeniem ziemią. Scott zaparł się o owcę bardziej, a głupie zwierzę stało, jak stało wcześniej. - Nie myśl, że kiedykolwiek zrobię to jeszcze raz, cholera. Nie ma tak dobrze. Będziesz wstawał przed świtem i sam sobie doił!
Nie znaczyło to, oczywiście, że Walia przed świtem nie wstawał i krów, czy innych zwierząt, nie doił. Scott odnosił wrażenie, że tylko on nie widzi sensu w zrywaniu się z posłania wraz ze słońcem. No, i jeszcze był Artie. Ale on był mały, więc jemu można było wybaczyć. Ale i Artie, i Scott zdawali się lubić tak samo smak jeszcze ciepłego mleka o poranku.
Nie dał po sobie poznać, że komplement na temat jego kuchni mile go połechtał. Komentarz na temat Arthura też wolał przemilczeć. Już nie miał możliwości wybrnięcia z tego kłamstwa. Arthur poszedł sam, bo tak. Nic więcej nie należało tłumaczyć.
- Śmierdzą. - Uparł się, trochę z dziecięcą przekorą. Był oparty o owcę, więc mógł powiedzieć, co czuje. - A mężczyźnie... hm... - Przeczesał palcami wełnę przy swojej głowie - Jakby tak zrobić z niej baranicę i przerypać na niej tę grubą z tawerny? Tą wiesz, tą cycatą.
Walia:
Znajomy dreszcz przeszedł mu wzdłuż pleców. Oto instynkt, wbrew jego woli przemawiał na korzyść Szkota. Nie lubił myśleć że bogowie mogliby mu wywinąć taki numer... No, śmiertelnikom, czemu nie? Ale któremuś z nich...? Nie byli święci, to fakt. Zresztą jak zdążył zauważyć przez lata, bogowie jakoś nie specjalnie przepadają za świętoszkami. Ciekawe dlaczego? Ale jak dotąd bogowie oszczędzali ich o tyle o ile... Czy po pijaku nie opowiadali o nich nie raz w karczmie różnego rodzaju bzdury? Prawda, może to też z ich winy później rzygali jak te koty pod progiem stajni i na własne buty, ale zaraz karać któregoś impotencją?! . . . Wolałby jednak nie...
Zebrał się w sobie żeby nie pokazać że choć przez chwilę odczuł niepokój i włożył sobie w usta pojedyncze źdźbło kwaskowej w smaku trawy.
- Dam sobie głowę uciąć, że ich urok nawet impotencje zdołałby przezwyciężyć. - odparł spokojnie i wyraźnie na wypadek gdyby któraś z nich znalazła się przypadkiem w pobliżu. Driady były znacznie bardziej namacalne niż bogowie i szczerze powiedziawszy, to ich gniewu bałby się bardziej... Boga nie tak łatwo rozzłościć, za to z driadami i najdami było już trochę inaczej.
- Jestem pod wrażeniem... - i nie, nie kłamał. Był pod cholernie dużym wrażeniem i będzie pod nim zapewne jeszcze przez duży okres czasu. Aż żal duszę ściskał że nie umiał porozumiewać się ze zwierzętami... Zapytałby wówczas krowę co też przedstawiała mina Scotta podczas tej niecodziennej dla niego czynności.
A że przecież co rano sam tę czynność wykonywał, kolejnymi słowami raczej przejmować się nie musiał. Nie umiał spać jak NIEKTÓRZY do południa. Wstawał wraz z pianiem kura, a czasami nawet wcześniej by odrobić się ze wszystkim przed śniadaniem.
Sprawa Artiego została ostatecznie rozwiązana milczeniem. Nie było nic do dodania. Oboje wiedzieli jak było w rzeczywistości i to im doskonale wystarczyło. Wrócili więc do tego co mięli na miejscu. Do owiec.
- Mówisz tak o każdym jednym zwierzęciu, nie ważne jak czystym... - przypomniał mu i sam gładził miękki kark młodego zwierzaka, gapiącego się teraz głupio na szkota swoim, typowo owczym, świdrującym dziwnie spojrzeniem. Zaraz jednak parsknięciem udało mu się je wprawnie spłoszyć i jagniątko uciekło, kryjąc się w białej wełnie pasącego się dookoła stada.
- Nie wierzę. Naprawdę nigdy nie próbowałeś...? - zawsze sądził że każdy jeden młodzik zaczyna od owcy nim zabierze się za babę. To było takie... Typowe. A mimo to, jakimś dziwnym trafem, Scotta ten zwyczaj ominął.
- I nie, nie mam na myśli karczmiarnej dziewki... - dodał unosząc brew.
Szkocja:
Scott nie chciał zadzierać z bóstwami. Miał dość problemów z braćmi i okoliczną ludnością, by jeszcze zadzierać z istotami wyższymi. Miał wrażenie - i może nawet się nie mylił - że cały świat zdaje się robić mu na złość. I tylko nie widział tego, że zwykle jest to reakcja na jego własne postępowanie. Nie nadszedł jednak jeszcze dzień, w którym Scottie spuściłby z pokorą głowę i przyznał się do błędu przed większym gronem ludzi. To było... zdecydowanie nie w jego stylu.
Nie zamierzał też kajać się przed bogami, więc zawczasu wolał dbać o to, by taka konieczność nigdy nie nadeszła.
- Evie, tylko znów nie ocieraj się o drzewa! - Zachichotał, przypominając sobie jedną z takich sytuacji. W gruncie rzeczy, owe wspomnienie miało wiele niedociągnięć i już nawet sam Szkot nie wiedział, czy nie dopowiedział sobie troszkę za dużo. To, że spotkał kiedyś brata ze spuszczonymi spodniami gdzieś w dziczy nie znaczyło wcale, że Evan rzeczywiście posuwał drzewo, myląc je z jakąś piękną driadą czy innym leśnym duchem. Takie wyjaśnienie jednak było korzystniejsze dla Scotta - w końcu miał na Evana haka - a na pewno bardziej zabawne. I nie dochodził do niego nawet argument mówiący, że Walia po prostu opróżniał pęcherz. Grunt, że było o czym opowiadać w karczmie.
Wykrzywił się do jagnięcia, które męczyło Evana, gdy słuchał pochwał dotyczących wydojenia przez niego krowy. Już nawet chciał machnąć ręką i powiedzieć, że to nic wielkiego, bo w końcu świata w ten sposób nie zbawił. Chciał się jednak jeszcze chwilę popuszyć. To nie tak, że był próżny... po prostu lubił pochwały. Szczególnie z ust Evana, bo chyba jego jedynego tak do końca szanował.
- Wszystkie zwierzęta śmierdzą - Stwierdził w końcu, choć dalej pokładał się na owcy. - Więc nie mógłbym... - Urwał, nagle zawstydzony. Nieraz myślał, żeby "przećwiczyć" wszystko na jakimś zwierzęciu, może nawet owcy. Nie wydawało mu się jednak, że rzecz spotkałaby się z aprobatą Evana, gdyby nie daj bóg odkrył, jak zabawia się jego młodszy brat. W końcu owce, ostatecznie, lądowały na półmisku.
Jego miękkie, puchate oparcie zabeczało głośno, jakby chcąc dać potwierdzenie jego myślom. A może samo się dopominało? Scottie, owszem, próbował już - owce jednak nie należały do nich, a całość zachodziła w tak wielkim stresie i obawie, że ktoś odkryje, że wszystko stawało się bardziej udręką, aniżeli przyjemnością.
Odwrócił głowę. Nagle bardzo zainteresował go unoszący się od strony wioski dym. Ktoś musiał rozpalić ognisko.