Im dalej na wschód i - o ironio - na południe jechał, tym więcej śniegu widział. Zwłaszcza na drogach. No cóż, może zbyt się przywiązał do skandynawskich standartów, zadbanych zachodnich dróg, szybkich i zawsze przejezdnych autostrad. A teraz, im dalej, tym gorzej. Powoli zaczynał wątpić w trzeźwość umysłu urzędników zlecających mu tą wyprawę na, zdawało się, koniec świata. Chociaż jeżeli poczta funcjonowała tak samo jak drogi, to nie dziwił się, że nie posłali tych dokumentów tradycyjnym sposobem. Z rozmyślań wyrwało go niepokojące rzężenie zasłużonego auta. Zjechał na pobocze aby sprawdzić czy wszystko w porządku, tuż przed tabliczką informującą, że do celu pozostało mu pięćdziesiąt siedem kilometrów. Przynajmniej tak mu się wydywało, nie znał tych ruskich znaczków na tyle dobrze, aby być pewnym, że to właśnie o Żytomierzu jest mowa. Niestety, diagnoza nie była ani trochę pocieszająca, dawała jednak jakąś nadzieję, że uda mu się dojechać do celu. Spróbował odpalić. Nie poszło. Za drugim, trzecim i dziesiątym razem także. Przeklął w myślach osiągnąwszy wyższy stopień irytacji. Rozejrzal się. Jak na złość nic nie jechało. Poczekał więc kolejne dziesięć czy piętnaście minut. Sytuacja nie uległa zmianie. Postanowił więc wyruszyć na poszukiwanie stacji paliw, którą wskazywała mu nawigacja w odległości pięciu kilometrów. Ubrał się ciepło, na wszelki wypadek wziął ze sobą wszystkie swoje rzeczy i ruszył drogą spoglądając jeszcze przez chwilę za zamknięty na cztery spusty, służbowe, niebieskie volvo zasypywane przez niesiony wiatrem z pobliskich pól śnieg.